W kwietniu - a więc w miesiącu, w którym obchodzone są kolejne rocznice Wielkiej Rzezi, jaka stała się udziałem narodu ormiańskiego w 1915 r. - ma ukazać się w wersji e-book/audio-book (w moim przekładzie) anonsowany już wcześniej tomik wierszy SONY VAN, który nosi tytuł LIBRETTO DLA PUSTYNI. Przedstawiam poruszający tekst Autorki, który w w wydaniu oryginalnym pełnił rolę swoistego wstępu.
Sona Van
ŻYCIORYS CAŁEGO WIEKU A NAWET DŁUŻSZY
Za każdym razem, gdy w wyobraźni dołączam do uczestników karawany śmierci podążającej na pustynię Deir-Zor, gdy angażując wszystkie zmysły udaje mi się poczuć na swojej piersi chłód nieruchomiejącego ciała dziecka, które kona z głodu nie mogąc napić się mleka z moich pokiereszowanych i wyschniętych piersi, a dzięki emocjonalnej pamięci zaczynam szybko oddychać w tym samym gorączkowym rytmie, co młodziutka dziewczyna uciekająca przed ciosem jatagana, moje dotychczas zadowolone z siebie pióro dostaje szału i wijąc się jak wąż przemierza żółtą pamięć piasków, dopóki nie zderzy się z pierwszą kością i zatrzyma się. W tym momencie zaczyna śmiać się kostucha zgrzytliwym śmiechem w moim własnym wnętrzu ze mnie i z mojej pychy i megalomanii – patrzcie tylko! – że niby ja to już wszystko wiem, poznałam już te bestialskie metody i potworną skalę nieopisanego ludzkiego poniżenia – i to na tyle dobrze, iż jestem w stanie ująć to wszystko w konkretnych formach języka i poezji. A ponieważ jestem w pełni przekonana, że nikt nie ma prawa dotykać tego tematu poza ocalałymi, którzy byli świadkami tych zdarzeń, to – niczym przestępca złapany na gorącym uczynku – drę swoje notatki na strzępy i wrzucam je do kosza. Jestem pewna, że tę moją próbkę autobiografii powiązanej z historią Wielkiej Rzezi spotkałby ten sam los, gdyby motywem jej powstania było szukanie rozgłosu czy też upustu dla poetyckiej elokwencji, nie zaś milczenie czaszek zapełnianych piaskiem w przeciągu stu lat i przeraźliwy, nienaturalny szum prawdziwej rzeki krwi – codziennie kaleczący moje uszy.
* * *
Urodziłam się w Erywaniu, w rodzinie fizyka Anuszawana Ter-Howhannisjana.
Mój ojciec pochodził z Wanu i w 1915 r. miał tylko rok albo dwa, kiedy to znalazł się w Nowym Bajazecie (obecnie: Gawar) we wschodniej części Armenii – ze swym ojcem Howhannesem Ter-Howhannisjanem, duchownym z Wanu, który studiował był teologię i filozofię w Niemczech, matką – mateczką Mariam, która z kolei była córką bogatego kupca z Adany, i siedmio-ośmioletnim bratem Hraczikiem oraz jego najstarszą siostrą, dwudziestoletnią Pepronią. Dwoje spośród trójki służących przybyło wraz z nimi; starszy, Mechak, który nie miał gdzie się podziać i był mocno przywiązany do naszej rodziny, oraz Wahan, najmłodszy sługa, który zakochał się w mojej cioci Pepronii i nawet był już traktowany jako jej narzeczony. Inna służąca – Kurdyjka Berfi – pozostała w domu mojego dziadka i obiecała opiekować się jego majątkiem, dopóki nie wrócą.
Widząc, że nie uda się wpłynąć na córkę i jej nieodpowiedni wybór, mój ceniący ludzi wykształconych dziadek zawiózł przyszłego narzeczonego, Wahana, do Stambułu, by tam studiował bankowość i księgowość; nadal tam był, gdy rozpoczęły się masowe demonstracje i prześladowania polityczne. Dziadek ksiądz, który znalazł się u władz na czarnej liście, po trzeciej rewizji został aresztowany za „wykorzystywanie kościoła w charakterze miejsca spotkań politycznych, ukrywania broni i agitowania wiernych do powstania przeciwko władzy”.
Jako władający kilkoma językami intelektualista i jeden z ludzi o największym w całym regionie autorytecie wśród Ormian, dziadek miał też wielu przyjaciół i znajomych innego pochodzenia – między innymi tureckiego mułłę Mustafę, który od lat był przyjacielem rodziny i był jednym z najulubieńszych znajomych dziadka W swych dziennikach dziadek wspomina Mustafę jako „człowieka o wielkiej niezależności i jasności umysłu, który nie utracił bezstronności swoich sądów w atmosferze fanatyzmu ani sumienia i poczucia przyzwoitości pośród rozjuszonych bestii....”
Mułła wywodził się z rodziny wysokich rangą urzędników i miał świetne kontakty w palestrze i wśród ludzi władzy. W tym czasie jego syn Said studiował w niemieckiej akademii wojskowej. Dobrze poinformowany mułła już kilka lat wcześniej ostrzegał dziadka, że młodoturcy zamierzają „pozbyć się mniejszości”, ale atmosfera w kraju wydawała się spokojna i Ormianie pozostawali w błogim przekonaniu, że są bezpieczni pod parasolem rządów Turcji i Niemiec. Przykre incydenty w życiu politycznym i kulturalnym stawały się coraz częstsze, co wywoływało wątpliwości mojego dziadka. Dziadek, który sam przez „drugą stronę” był źle widziany, próbował ostrzec swój lud, obudzić ludzi z letargu i służyć im radą, i ta wiadomość dotarła już do właściwych organów, a obecność mojego dziadka stała się niepożądana. Mustafa zdawał sobie z tego sprawę i namawiał mojego dziadka, żeby „najbliższym statkiem parowym udał się do Europy”. Taki pomysł był dla mojego dziadka nie do przyjęcia. „Jak ja mogę zostawić moich ludzi i odejść, żeby ocalić własną skórę?... Jak ja spojrzę im w oczy – i samemu sobie?...
Dziadek nie wciąż nie mógł jeszcze dojść do siebie po koszmarnych dniach „Małego Pogromu”, podczas którego jego własny ojciec – też kapłan – został zabity u samych wrót swojego kościoła. Ofiarami tej masakry stała się również matka jego małżonki – a mojej babci – mateczki Mariam oraz jej siostry bliźniaczki. Mułła próbował przekonać mojego dziadka, że jeśli nie wyjedzie, to i tak nie będzie w stanie odwrócić biegu wydarzeń, natomiast może stracić życie i narazić życie całej swej rodziny.
W owym czasie – o czym już wcześniej uprzedzał mułła – wypuszczono z więzień dziesiątki tysięcy więźniów odsiadujących kary za gwałty, grabieże i morderstwa. Po raz pierwszy turecki rzezimieszek dotarł do mojego dziadka, znajdując go w kącie wielkiego ogrodu koło domu, z maską na twarzy zajmował się pszczołami. (Pszczelarstwo było jedną z wielu pasji dziadka-księdza. Mocno wierzył, że wzorzec idealnego społeczeństwa znajduje się w ulu. Z Niemiec przywiózł ze sobą do Wschodniej Armenii dwie książki, z których jedna nosiła tytuł Podręcznik pszczelarstwa, a druga – Podręcznik do teologii i moralności, który to tytuł mój ojciec-fizyk tłumaczył jako „Podręcznik anatomii grzechu”). Sprawcy nie udało się jednak spełnić swoich nikczemnych zamiarów, gdyż pszczoły z otwartego ula obsiadły twarz bandyty, który wybiegł z krzykiem i uciekł.
„Bóg ma tysiące sposobów, by uratować człowieka, jeśli taka jest jego wola” – mówił dziadek z właściwym sobie poczuciem humoru.
Podczas kolejnej wizyty uzbrojonych bandziorów dziadek był poza domem. Poszedł do cmentarnej kaplicy, żeby się pomodlić za zmarłego parafianina i pocieszyć jego bliskich. Tymczasem, po przeszukaniu domu i nieznalezieniu niczego interesującego, młodszy z oprawców zauważył suknię ślubną i welon na przepięknym wieszaku obok lustra szykującej się do ślubu mojej ciotki i zaczął szydzić z „chętki na miłość w czasie, gdy wszyscy mają chętkę na krew”. „Jedni chcą walczyć, a inni chcą kochać” – odpowiedziała odruchowo, jak gdyby mówiła do siebie. Bandyta ściąga z wieszaka welon i gniecie w swoich silnych łapach. „Nie ponosisz tego...” – mówi i wychodzi, kopiąc kota, który stał w pobliżu, i obiecując, że następnym razem nie będzie tak miło – po czym oddala się wraz z drugim uzbrojonym napastnikiem czekającym na zewnątrz.
Rodzice narzeczonej wracają z kaplicy pogrzebowej i dowiadują się, co się stało; dziadek, będąc świadom powagi sytuacji, znów żartuje – by nie popsuć „zaworu bezpieczeństwa” najbliższych. „Przez całe życie pokładałem nadzieję w żywym Bogu, ale oto przyszedł czas, że uratowałem się dzięki nieznajomemu nieboszczykowi” – mówi i śmieje się, ale kiedy ta historia dociera do uszu mułły, ten po raz kolejny apeluje do dziadka, żeby wrócił do domu godzinę wcześniej, zabrał całą rodzinę i wyjechał, perswadując mu: „Obaj bardzo dobrze wiemy, że to nie jest to czas na szukanie nowych pomysłów, tylko trzeba się ratować; i nie trzeba liczyć na to, że i po raz trzeci jakoś się uda”.
Natomiast ciocia, upojona miłosnymi marzeniami, tylko przez chwilę była zirytowana, po czym znów powróciła do wyimaginowanej sfery oczekiwań i snów na jawie, wyjmując i wkładając do pięknej toaletki z drogocennego drewna, którą dostała od matki w posagu owalny, misternie zdobiony diadem (tę toaletkę wraz z mnóstwem innych kosztowności, dywanów i książek dziadkowi udało się przewieźć z pomocą nieocenionego mułły Mustafy na wschodnie wybrzeże; niektóre z nich po dziś dzień znajdują się wśród eksponatów miejskiego muzeum, w sali opatrzonej tabliczką: „Wyposażenie domu zamożnej rodziny z miasta Wan”).
Już wkrótce potem, tak jak to zostało obiecane, życzliwy dla nich mułła przywiezie Wahana do domu i nic już nie stanie na drodze ich szczęściu. – No właśnie. przecież on może nadejść w każdej chwili, choćby zaraz – pomyślała ciotka i umieściła suknię ślubną głęboko w szafce. – Mówi się, że to niedobry znak, kiedy ją zobaczy pan młody jeszcze przed ślubem – ale sam welon może sobie wisieć nad lustrem. Wygląda tak pięknie, a poza tym Wahan i tak już dawno go widział – to welon odziedziczony po jego matce. Kto wie – może za chwilę usłyszy jego kroki i Wahan po cichutku wkradnie się do pokoju z kwiatami w ręku.
Lecz stało się zupełnie inaczej: rozległ się łoskot drzwi otwieranych mocnym kopnięciem. Weszło dwóch bojówkarzy z bronią w ręku – najpierw jeden, a po chwili drugi. Zarzuty te same: przechowywanie broni i amunicji w domu i w kościele. Było niedzielne południe, rodziców nie było w domu, a ciocia, znana ze swojej ospałości, miała właśnie rozpoczynać nowy dzień. Jeden z intruzów zabrał się do przeszukiwanie pozostałych części tego ogromnego drewnianego domu i jego najbliższego otoczenia, gdy tymczasem ten młodszy, którego ciocia dobrze zapamiętała z poprzedniej wizyty, pozostał w jej pokoju. „A gdzież jest twoja suknia ślubna?” – zadrwił zbrojny, spoglądając na welon – „czyżby już tego twojego skrócili o główkę?”... – „Mojego narzeczonego nie ma teraz w mieście, a moje stroje są w szafie” – odpowiada ciotka jak uczennica, dziwiąc się w głębi ducha, co to ma wspólnego z poszukiwaną bronią i amunicją. Złoczyńca otwiera szafę, i suknię ślubną na zaczepioną na czubku lufy podsuwa ciotce. „Zakładaj!...”
Otworzył szafę i podnosząc sukienkę ostrzem jataganu, powiedział do ciotki: „Załóż to!”. Nie zdając sobie sprawy, co się dzieje, naiwnie zapytała go: „Chcesz mnie zabić?”.
Bandyta, używając wulgarnych obelg, odburknął: „Sułtan by mi tego nie wybaczył, jesteś świetnym materiałem do haremu. Potem przycisnął ją do ściany: „Załóż, powiedziałem”!
Ciotka z początku odruchowo opiera się, a potem próbuje napastnika przekupić grubym złotym łańcuchem ze swojej szyi, mając nadzieję, że w międzyczasie pojawi się kurdyjska służąca Berfi z herbatą na tacy i skończy się ten koszmar, który wydaje się czymś absolutnie nierzeczywistym. Ale było już za późno. Służąca parę chwil później wdarła się do środka, przerażona nieludzkimi krzykami i znalazła moją ciotkę w rozdartej sukni ślubnej z obnażoną i okrwawioną piersią na błyszczącym jedwabnym dywanie już prawie bez życia. „Allach was ukarze, to krew niewinnej istoty!” – gniewnie krzyczy Berfi i pochyla się nad ciocią. „To ciebie Allach ukarze, suko, za to, że zginasz kark przed giaurami”. Zbrojni popatrzyli na zegar, zaś Berfi po ocuceniu i zabandażowaniu ciotki pobiegła do mułły, by prosić go o pomoc.
Usłyszawszy o wszystkim, co się stało, mułła wieczorem przybywa na miejsce i zabiera całą rodzinę do swojego domu. Nieomal w tym samym czasie dwaj bojówkarze zostali wysłani do kościoła, a ci już znaleźli, aresztowali i zabrali mojego dziadka księdza rozklekotanym powozem, z przewiązanymi oczyma i skrępowanymi rękami. Powóz, głośno turkocząc posuwał się naprzód, a on próbował odgadnąć, jaką ulicą teraz jadą i dokąd zmierzają. Byle tylko nie usnąć... W przeciwnym razie – jakie to ma znaczenie, gdzie go wiozą i do czego będzie podobne to piekło. Jego godność związana jest z godnością jego wiernych – a człowieka gotowego się poświęcić nie mogło to szczególnie interesować.
Niedługo potem wpychają go do jakiegoś pokoju i zrywając więzy, drwią: „Teraz już jesteś wolny. Możesz wołać swojego Boga ile ci sił starczy”...
„Było tam tylko jedno drewniane krzesło, na podłodze rozłożony mały dywanik używany w czasie muzułmańskich modłów, metalowy zlew przymocowany do ściany i nieproporcjonalnie duże i brudne lustro”, wspomina dziadek w swoim dzienniku. Jeden z oprawców zdejmuje z niego sutannę i całe ubranie spod spodu, a przed założeniem nowego, więziennego ubioru obcina mu włosy i goli brodę, owijając wokół szyi, niczym pelerynkę fryzjerską – sutannę, a następnie pogniecioną i oblepioną włosami – rzuca ją na duży krzyż z łańcuchem leżący już na podłodze i Ewangelię, którą jeden z żołnierzy zabrał dziadkowi przed skrępowaniem mu nóg. Oto, co napisał mój dziadek tego dnia: „Kiedy wyszli, zbliżyłem się do brudnego lustra i ujrzałem w nim patrzącego na mnie obcego człowieka. Nie poznawałem go... A ja – chyba leżałem pod rzuconą na podłogę, pokrytą włosami sutanną. Nie było mnie już widać. Ta myśl najpierw mnie przeraziła, a potem dodała otuchy. Bycie niewidzialnym było jak gdyby nową formą wolności... jak to dobrze, że to nie ja. Że to nie ze mną to wszystko się dzieje... „. Z takimi odczuciami dziadek już jest w stanie pogodzić się ze straszliwą utratą tożsamości, ale zaraz usłyszy z ust strażnika poniżające oskarżenia i brutalne słowa: „Sąd cywilny to nie żarty – nawet Bóg wiszący na twoim krzyżu nie może cię uratować”.
Następnego dnia po południu traktowanie więźnia przez strażników diametralnie się zmienia. „Gdyby tylko mogli, to chyba by mi na powrót przykleili moje włosy i brodę” – pisze mój dziadek, przekonany, że tak dzieje się za sprawą jego przyjaciela Mustafy. Zabrano go do większego i jaśniejszego pomieszczenia, gdzie miał nie tylko stół i łóżko, ale także książki, czasopisma, nardy i szachy. Z uwagi na jego wrzód żołądka proponowano mu nawet dietetyczne jedzenie, co dziadka jeszcze bardziej utwierdziło w przekonaniu, że to mułła interweniował w jego sprawie. Te pierwsze pięć tygodni aresztu dziadek w swoim dzienniku określa jako „tygodnie spędzone w warunkach sanatoryjnych”. Ale już po ich upływie – jako „tygodnie, które niemal dokładnie pokrywają się z dniami masakry wybitnych Ormian i obrony Wanu.
Dziadek zostaje zwolniony i dołącza do rodziny, która schroniła się w domu mułły. Trzymający się z dala od politycznych sensacji kapłan wkrótce dowiaduje się o wymordowaniu jego ukochanych pisarzy i intelektualistów oraz o bohaterskiej śmierci ludzi, którzy zginęli broniąc swojego miasta, podczas gdy on „w bezpiecznym miejscu jadł dietetyczne posiłki i czytał sobie książki”. Dowiaduje się i o tym, że coś się stało jego córce, która stale chodzi z ręką przyciśniętą do swojej prawej piersi. Ale nie wie o tym, że to turecki krwiopijca nożem i ostrymi zębami na piersi jego córki porobił tak okropne, nieuleczalne rany, że nawet już na drugim – zdawałoby się, bezpiecznym – brzegu rzeki nie jest ona w stanie uwolnić się od wspomnień tamtego koszmarnego dnia; że zafascynowany poznawaniem świata i pogłębianiem pobożności, nawet nie zauważył, kiedy jego cudne pisklątko, jego urocza dziewczynka zdążyła przemienić się w dojrzałą pannę i bez pamięci zakochać; nie wiedział, że przez tamtego zwyrodnialca już nigdy nie zazna macierzyńskiej rozkoszy karmienia piersią, poczucia cudownej doskonałości własnego ciała i kobiecego szczęścia, które stało się tak bolesne, i dla którego musiała opuścić tamten niebezpieczny brzeg...
Po wyemigrowaniu do Wschodniej Armenii ciotka straciła swego pierworodnego, Nareka, którego ze względu na niegojącą się ranę w ogóle nie była w stanie karmić. A dziadek, który przed lustrem utracił swoją tożsamość, po raz kolejny miał poczucie pustki i bezsensu nadchodzących dni, w przekonaniu, iż jest rzeczą niemożliwą służyć jednocześnie wierze, wyznawanym poglądom i własnej rodzinie. „...Człowiek, który poświęca się jakiejś szlachetnej idei, nie ma prawa zakładać rodziny”; „...Idee kończą się w momencie, kiedy twoje dziecko rozboli brzuszek” i temu podobne sentencje, które świadczą o jego stanie ducha, o przeżywanym przezeń konflikcie wewnętrznym, gnębiącym go w ostatnich dniach jego życia. Niegdyś żywy, rozmowny, rozmiłowany w czytaniu – w swojej nowym miejscu zamieszkania staje się milczący, nieprzystępny i unika jakichkolwiek spotkań. Absolutnie nie zechce już odzyskać swojego kapłańskiego ubioru ani zapuścić brody, a nawet odmawia używania cząstki „Ter” przed swoim nazwiskiem . „Pan – pozostał w celi, rzucony na posadzkę, przykryty sutanną, włosami i brodą, pomiędzy krzyżem a Ewangelią... Prawdziwym Panem jest Ten, który umarł na krzyżu. A Ter-Howhannisjan był moim rodzonym ojcem, który umarł na krzyżu i obok swojego ludu. Natomiast ja – jakimże ja Panem jestem?...”
A rozpacz i rezygnacja już go nie opuszczają: „Istnieje tysiąc i jeden sposobów na nieistnienie, ale bycie martwym jest najmniej bolesnym z nich”.
Chociaż rodzina była pod względem materialnym dobrze zabezpieczona i mogła już bez przeszkód od nowa rozpocząć dostatnie życie w Europie, dziadek wybrał Wschodnią Armenię, która była bliżej i nie oznaczała kresu nadziei na powrót. Życzliwy mułła swoimi własnymi środkami transportu i we własnej asyście przewozi wszystkich członków rodziny wraz ze służbą i dobytkiem do granicy, za którą będą już bezpieczni i żegna się – z cichą nadzieją na ponowne spotkanie.
Po bogatej i chwalebnej przeszłości rodu o głębokich tradycjach nastąpi nędzna rzeczywistość migracji. Ale życie toczy się dalej. Zdawałoby się, że po drugiej stronie Araksu przed ocalałym członkami rodziny otwierają się szerokie możliwości bezpiecznego i godnego życia, tymczasem jednak, kryjąc się we wszystkich zakamarkach przywiezionego dobytku przemycone zostało przez granicę również widmo żądnych krwi oszalałych hord które zadały im widzialne i niewidzialne rany, a teraz w wyjątkowo perfidny sposób stało się nieodstępnym towarzyszem ich dalszych losów. Ludobójstwo trwa nadal w życiu osobistym rodziny, co mój dziadek ksiądz kwituje jednym zdaniem z właściwą mu lakonicznością: „Mnie ludobójstwo dotknęło pod postacią ocalenia”...
PRZYPISY
1) Mateczka – oryg. irickin – w kościołach wschodnich, gdzie kapłanów nie obowiązuje celibat, tak zwyczajowo określa się małżonkę duszpasterza.
2) Nardy – popularna w krajach Bliskiego Wschodu gra planszowa, znana na Zachodzie jako tzw. trick-track.
3 ) Słowo „Ter”– dosłownie „Pan” (w archaicznym, wzniosłym sensie) – dopisywane przy użyciu łącznika do nazwiska zaświadcza przynależność do rodu kapłańskiego o ugruntowanej renomie; ponieważ kapłanów apostolskiego (rdzennego) kościoła ormiańskiego nie obowiązuje celibat, tradycje te, wraz z nazwiskiem, często przechodzą z ojca na syna. Podkreślmy, że chodzi tutaj nie o tytulaturę, lecz o nazwisko – z czego wynika, że nie każdy duchowny ma tego rodzaju „prefiks” przed nazwiskiem i – naturalnie – nie każdy nosiciel tego typu nazwiska jest duchownym.
tekst za: dr Jerzy Szokalski
Jeden spośród wielu dziesiątków wierszy LIBRETTA DLA PUSTYNI.
Sona VAN
z tomu LIBRETTO DLA PUSTYNI
***
czy widziałeś kiedyś
bracie
purpurowe słońce nad Wanem
biblijną górę
w niewoli
zagarniętą arkę
z potopu
drut kolczasty wokół raju
czy kiedyś widziałeś półksiężyc oszalały
przerwane alleluja
i krzyk
co może trwać bez przerwy
całe stulecie
czy kiedykolwiek widziałeś osiłka
co depcze krzyż
czy słyszałeś wołanie ach Tamar
piosenkę jeziora
lament szmaragdowych wód
albo też pieśń horowel
co zaczyna się
od pochwały wołów i ciągnie się
przez pola złociste
po szkarłatny horyzont
nie widziałeś –
to dlaczego tak
patrzysz na mnie jak gdybyś
widział kiedyś naprawdę
to szkarłatne słońce nad Wanem
i złoto
stodołę
pszenicę
ślubny welon
co fruwa nad dachem
Komitasa
i Sonę
moją babcię -
połączonych w jednym korowodzie – –
jak gdybyś widział kiedyś
gniazdo na Wrotach Mhera i ostatnią
gałązkę położoną tutaj
przez parę bocianów lekkomyślnych
które flirtują w wolnym niebie
przepraszam – myślałam że widziałeś –
ten wiatr
i welon panny młodej
i babcię
co z blasku księżyca zbierała
leciutki pyłek na szczęście
---------------------------------
*) Ormianie z miasta Wan leżącego na wschodnim brzegu ogromnego jeziora o tej samej nazwie, stawili heroiczny opór tureckim oprawcom podczas Wielkiej Rzezi w 1915 roku. Ten heroiczny zryw, będący jednym z głównych epizodów ormiańskiego ruchu wyzwolenia narodowego, zainspirował zachodnich Ormian w innych miejscach do organizowania powstań. Swój literacki pseudonim „Sona Wan” (ang. Van) autorka książki przybrała dla upamiętnienia miejsca urodzenia ojca – Anuszawana Ter-Howhannisjana.
** Nazwa Achtamar znana jest z ormiańskiego folkloru. Zgodnie z legendą, chcąc ujrzeć piękną dziewicę Tamar utonął w jeziorze Wan zakochany w niej młodzieniec; największej wyspie jeziora nadano tę nazwę z powodu ostatnich słów młodzieńca: „Ach, Tamar!..”
*** Horowel - ludowa pieśń oraczy oraz taniec o tej samej nazwie.
****) Wrota Mhera - skalna „brama” w słynnej kamiennej fortecy miasta Wan. Według legendy, tutaj został uwięziony Mher Młodszy – ostatni bohater eposu o „Szaleńcach z Sasunu”.