Wyprawa na Ararat, świętą górę Ormian
W towarzystwie irańskich wspinaczy zdobywamy we wschodniej Turcji górę, uchodzącą za miejsce, gdzie Arka Noego osiadła po potopie. Najpierw był pomysł. Potem planowanie. Uzbrojeni w niezbędne narzędzie każdego podróżnika – wyszukiwarki internetowe – zaczęliśmy planować naszą Wielką Wyprawę. Okazało się, że przed nami wiele osób miało taki pomysł, więc łatwo było skompletować niezbędne informacje. W tym najważniejszą: kontakt do firmy pośredniczącej w otrzymaniu pozwolenia na wejście na naszą Wielką Górę.
Rejon Araratu (5165 m n.p.m.) to strefa zmilitaryzowana. Każda próba zdobycia góry bez stosownych zezwoleń może skończyć się (w najlepszym razie) uprzejmym, aczkolwiek stanowczym zawróceniem z drogi. Zdobycie Araratu możliwe jest tylko w ramach zorganizowanej wyprawy, z udziałem miejscowego przewodnika. Żeby wziąć udział w takiej wyprawie trzeba skontaktować się z jednym z tureckich biur, świadczących takie usługi.Z przedsionka piekieł pod święty szczyt
Dworzec w Stambule bywa opisywany, jako „przedsionek piekieł”. Ale to całkowita nieprawda. Jest tutaj ponad sto stanowisk, skąd odjeżdżają autobusy do prawie wszystkich zakątków Turcji. Wszystkie czytelnie oznakowane. Szybko odnajdujemy „nasze”. Stąd pojedziemy do Doğubayazıt.
Ruszamy w drogę pełni obaw. Co zastaniemy na miejscu? Czy organizator wyprawy - „ten Guzide” - naprawdę ma dla nas pozwolenia na wejście na szczyt? W końcu jesteśmy na miejscu.
Nocujemy obok Pałacu Ishaka Paszy. Pałac pochodzi z okresu dynastii Otomanów. Budowę rozpoczął w 1685 roku Colak Abdi Pasha, władca prowincji Bayazit. W 1784 budowę, wraz z częścią zawierającą harem, ukończył jego wnuk Ishak Pasha. W czasach świetności pałac był drugim centrum administracyjnym, po stambulskim Topkapı. Doğubayazıt ma za sobą lata świetności, kiedy było jednym z głównych punktów starożytnego szlaku handlowego wiodącego z Trabzonu do północno – zachodniego Iranu. Uległo też poważnym zniszczeniom podczas wojen rosyjsko – tureckich w XIX wieku i trakcie rosyjskiej okupacji w latach I wojny światowej.
Nad miastem góruje Ararat. Wierzchołek góry zasnuty jest chmurami, ale to nas wcale nie martwi. Jeszcze kilka dni, zanim ruszy nasza wyprawa. Wiedząc, że miasto jest bazą wypadową do wypraw w góry, nie mogłem się oprzeć porównaniu z Zakopanem. Tak, jak w naszej stolicy gór większość życia koncentruje się wokół Krupówek, tak tutaj wszystkie liczące się instytucje, sklepy, hotele i rozliczne knajpki i kawiarenki skupione są wokół długiej ulicy i nazwie Emmiyet Caddesi.
Warto zajrzeć do restauracji prowadzonej przez Inicjatywę Kobiet Kurdyjskich, gdzie za niewielką kwotę można skosztować specjałów lokalnej kuchni. Drugim miejscem jest sklep z lokalnymi wyrobami rzemieślniczymi, głównie dywanami. Sklep od kilku lat prowadzi Osman Akkus. Każda wizyta w sklepie kończy się wypiciem wielu herbat, opowieściami o życiu Kurdów. I najczęściej zakupami (strona internetowa sklepu: www.kurdishcrafts.com).
Podczas pobytu w Doğubayazıt czeka nas niespodzianka. „Ten Guzide”, okazuje się atrakcyjną, młodą kobietą. I przewodniczką, prowadzającą wyprawy na Ararat. A my przekonaliśmy się o sile stereotypów. Nawet nie przyszło nam do głowy, że w muzułmańskim kraju kobieta może wykonywać taką pracę.
Ambitne początki
W końcu nadchodzi wielki dzień – rozpoczynamy wyprawę na Ararat. Rankiem pakujemy nasze bagaże do furgonetki i jedziemy poznać przewodnika i resztę wyprawy. Naszymi towarzyszami okazuje się dziewięciu Irańczyków. Na razie wszystkie nasze pakunki lądują na dachu furgonetki, a my się zastanawiamy: jak Irańczycy chcą nieść swoje rozliczne tobołki?
Nasze niemałe plecaki wydają się niknąć pośród wszystkich pakunków naszych towarzyszy. Furgonetka w końcu rusza, a my zaczynamy zapoznawać się z resztą wyprawy. Okazuje się, że tylko dwójka z nich mówi po angielsku. Ale za to większość z nich ma więcej doświadczenia w wysokich górach niż ja. Rooben – jeden z naszych towarzyszy – był wcześniej zdobywcą Piku Lenina, a naszą wyprawę traktował jako trening przed kolejnym ze szczytów, których zdobycie konieczne jest do otrzymania odznaczenia Pantery Śnieżnej - wyróżnienia alpinistycznego, przyznawanego za zdobycie pięciu siedmiotysięczników, w przeszłości znajdujących się granicach ZSRR.
Przewodnikiem jest Nuri. Szybko orientujemy się, że został liderem naszej wyprawy ze względu na znajomość angielskiego i farsi – języka perskiego, używanego w Iranie.
Droga kończy się wielką wyrwą, a my zaczynamy rozpakowywać bagaże. I wtedy wyjaśnia się zagadka. „Nasi” Irańczycy nie zamierzają wcale nieść swoich bagaży! Oni pakują to na małe, zgrabne koniki. Ich plecaki są leciutkie, jak na przechadzkę Drogą pod Reglami.
My bez entuzjazmu odbieramy nasze ciężkie plecaki. Dodatkowo obciążone kilkoma litrami wody na osobę – w pierwszym obozie nie ma źródła świeżej wody. Uchodzimy za straszliwych ekscentryków, ewentualnie wielkich twardzieli, niosąc sami swój dobytek. A nam głupio jest się przyznać, że podyktowane jest to prostymi względami ekonomicznymi.
Biblijna góra
Wiemy, że Ararat i Mały Ararat, utożsamiane z biblijnymi górami Urartu, są uważane za ostatnie miejsce spoczynku Arki Noego. Czy, wzorem Fernanda Navarry i George"a J. Greene"a i wielu innych, znajdziemy ślady Arki? Ed Davis w okresie II Wojny Światowej zanotował: „Poszedłem na Ararat z przewodnikiem. Widzieliśmy wielki statek przełamany na pół. Zatrzymałem się u przewodnika w dużym domu. Przez dziesięć dni padał deszcz i śnieg. Przebywałem w miejscowości Tarharan, zaopatrzyłem się w żywność, ogrzałem i odpocząłem. Zmieniłem też odzież. Porucznik Bert ucieszył się, że wróciłem. Bał się o mnie. Przypuszczam, iż obawiał się, że zginę. Cieszę się, że poszedłem. Myślę, że to arka. Abas-Abas ma stamtąd wiele rzeczy. Nogi już prawie przestały mnie boleć po jeździe konnej." (źródło: www.noahsarksearch.com/ed-davis.html, tłumaczenie autora).
Czy nam pisane są podobne wrażenia? Wielu spędziło lata na poszukiwaniu materialnych dowodów na prawdziwość tych słów. Na pewno wiemy też, że Ararat, położony około 30 km od granicy z Armenią, to dla Ormian „Święta Góra”, wyeksponowana w ich godle. Ale nie mamy czasu na więcej rozważań, bo do pokonania jest ponad 1000 metrów wzniesienia, plecaki są ciężkie, a na horyzoncie majaczą maleńkie plamki – namioty pierwszego obozu.
Irańczycy okazują się bardzo miłymi towarzyszami wyprawy. Chcą nawet pomagać w dźwiganiu plecaków i wydają się strasznie zawiedzeni, że nie chcemy skorzystać z ich oferty.
W pierwszym obozie okazuje się, że bagaż naszych towarzyszy zawiera pełen zestaw do parzenia herbaty – gorąca herbata z suszonymi cytrynami smakowała wybornie – jak i masę różnych smakołyków. Moja towarzyszka wyprawy nie dostępuje zaszczytu goszczenia w irańskim namiocie, ze względu na tradycję, ale o niej też nie zapomniano.
Mozolnie pod górę
Rano pospiesznie zwijamy obóz, Irańczycy pakują dobytek na konie i zaczyna się nużące podejście do obozu drugiego. Szczęśliwie ścieżka ubita jest kopytami wielu konnych karawan, niosących dobytek wcześniejszych zdobywców. Okazuje się, że mamy na górze liczne towarzystwo. W stronę obozu, oprócz naszej, podąża też grupa hiszpańska i francuska. Co jakiś czas mijamy karawany. Obok dorosłych koni biegają, na pusto, źrebaki. Przygotowują się w ten sposób do przyszłej „pracy”. W obozie (4200 metrów) już czeka na nas komitet powitalny, złożony z Irańczyków i Nuriego. Nasi towarzysze już się rozlokowali i ochoczo zabierają się do pomocy w rozbiciu naszego namiotu. Efektem tej polsko – irańskiej kooperacji podczas rozkładania czeskiego produktu jest ... namiot krzywy, jak nigdy.
Kolejnego ranka, a właściwie o 2 w nocy, nadchodzi wyczekiwany przez wszystkich moment. Budzik dzwoni, a my wyglądamy z namiotu. Na niebie nie ma ani jednej gwiazdki, a obozowisko spowija mgła. W oddali migają słabiutkie światełka latarek tych, którzy zdążyli już wyjść.
Wspinaczka szybko rozgrzewa. Droga pod górę prowadzi po śliskich, oblodzonych kamieniach. A widoczność nie poprawia się. Docieramy do granicy śniegu – około 4500 m. n.p.m. Czas założyć raki. Droga pod górę prowadzi po śliskich, oblodzonych kamieniach
Wraz z nami idą jeszcze Hiszpanie, Francuzi i Japończycy. Mgła sprawia, że widoczność ogranicza się do kilku metrów, a wypatrzenie tyczek znaczących drogę graniczy z cudem. Żałujemy, że nie zabraliśmy więcej ciepłych ubrań. A przynajmniej termometru, żeby wiedzieć, jak bardzo jest zimno. Broda i rzęsy pokrywają się szronem. A wełniana czapka zaczyna wyglądać jak mrożonka.
Z każdym pagórkiem spodziewam się, że to już. Gdy ogarnia mnie totalne zwątpienie, palce sztywnieją od mrozu, a nos prawie odpada, słyszę chóralne okrzyki. Jesteśmy na szczycie!
Niestety, nie da się spojrzeć, jak mówią słowa piosenki, na Babilon. Ani na nic innego, bo widoczność nadal się nie poprawiła. Prawdę mówiąc liczyliśmy, że uda nam się spojrzeć na Armenię, Iran i turecką część Kurdystanu. Arki nie znaleźliśmy, ale ja „mam” za to mój pierwszy pięciotysięcznik.
Informacje praktyczne
Pozwolenia zdobycie Araratu najlepiej załatwiać z Polski, przed wyjazdem. My korzystaliśmy z usług Murat Camping (muratcamping@hotmail.com). Cała sprawa ogranicza się do podania pełnego imienia i nazwiska, numeru paszportu i daty przybycia do Doğubayazıt. Murat Camping nie posiada jeszcze oficjalnej strony. Koszt wyprawy uzależniony jest mocno od sympatii Saima. Ma sentyment do Polaków, dlatego płaciliśmy „promocyjne stawki”. I od tego, czy zdecydujemy się na usługi tragarzy, zabierzemy własne namioty i inny sprzęt itp... Należy liczyć się z wydatkiem od 200 USD w górę.
Dojazd.Rejsowe autobusy ze Stambułu (koszt 80 – 110 lira). Można też dolecieć z Polski do Samsun, lub Erzurum i stamtąd dojechać autobusem.
Noclegi. Dwa kampingi w pobliżu Pałacu Ishaka Pashy. I kilka hoteli w centrum miasta, o zróżnicowanych cenach i standardzie
Należy liczyć się z częstymi kontrolami żandarmerii – to jest strefa nadgraniczna.
Sezon – druga połowa czerwca, do końca września.