O urlopie spędzonym na cmentarzu, planowanej wystawie fotograficznej i pożytkach z portalu nasza-klasa.pl, z Janiną Kordys (z Axentowiczów i Amirowiczów) rozmawia Xawery Piśniak,
http://gazeta.olawa.pl/aktualnosci,wiecej,2490.htm
- Podobno na ten rok szykuje pani kulturalną sensację?
- Ja bym tego tak nie nazwała. Chcemy po prostu pokazać wystawę fotograficzną z wyjazdu na Ukrainę, z sierpnia ubiegłego roku, dokumentującą pracę na polskich cmentarzach w Kutach i Baniłowie. Wystawa była już prezentowana w Gliwicach, obecnie można ją oglądać w siedzibie Fundacji „Erinnerung, Verantwortung und Zukunft” w Berlinie (Lindenstrasse 20-25), do końca lutego 2009.
- Kto był organizatorem tego wyjazdu?
- Obóz letni „Kuty nad Czeremoszem - mała stolica Ormian” zorganizowała Fundacja Ormiańska KZKO w programie grantodawczym „Memoria - Wolontariat dla Europejskiego Dziedzictwa Kulturowego”. Ponieważ Kuty przed wojną były największym skupiskiem polskich Ormian, fundacja postanowiła zacząć akcję ratowania cmentarzy kresowych właśnie tam.
- A uczestnicy?
- Byli to młodzi wolontariusze z Polski, Litwy, Ukrainy, Niemiec, Stanów Zjednoczonych oraz “starszaki”, ludzie pochodzenia ormiańskiego, wywodzący się z kresów. Razem tworzyliśmy niezwykły przekrój wiekowy, od dzieci dziewięcioletnich aż po najstarszą, 74-letnią uczestniczkę. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że praca będzie tak ciężka, a pracowaliśmy jak szaleni.
- Hmm, walka z chaszczami i czyszczenie starych nagrobków - ma pani oryginalne pomysły na spędzanie urlopu...
- Tak właśnie wyglądał mój “wypoczynek” - do którego jeszcze sama dopłaciłam, bo tylko wolontariusze nie ponosili kosztów, ale porównując go z wyjazdami nad morze czy w góry, mogę powiedzieć, że były to najwspanialsze wakacje. W Kutach zastaliśmy kompletnie zarośnięty cmentarz, krzaki wyższe od nas, do niektórych grobów wcale nie można było się dostać. Dzięki naszej pracy dawne pomniki odzyskały świetność, teraz widać ich architekturę, mają odnowione inskrypcje, niektóre są otoczone metalowymi ogrodzeniami - piękną robotą kowalską. To daje ogromną satysfakcję. W Baniłowie, wiosce niedaleko Kut, gdzie również pracowaliśmy, zachowały się przepiękne nagrobki rodziny Bohosiewiczów, ale także bezimienne groby ludzi zamordowanych w 1944. Na miejscu starego kościoła katolickiego, który po wojnie został doszczętnie rozebrany, ksiądz z Kut odprawił pierwszą mszę św. po 1945 roku. Rekonsekrował zbezczeszczony cmentarz, na którym wcześniej pasły się krowy.
- Czy w pracach konserwatorskich mieliście wsparcie profesjonalistów?
- Jak najbardziej. Kolejne etapy prac nadzorowali konserwatorzy zabytków i archeolog. Najpierw wynajęliśmy człowieka, który kosił trawę i wycinał siekierą większe krzaki czy drzewa. Potem wkraczaliśmy my, z łopatami, grabiami, szpachelkami oraz sprzętem do konserwacji. Niektóre groby przykrywała warstwa ziemi, trzeba je było odkopać. Dopiero wtedy usuwaliśmy mech, porosty, oczyszczaliśmy inskrypcje. Elementy metalowe oczyszczaliśmy z rdzy i zabezpieczaliśmy farbą. Sporządziliśmy plan cmentarza, udokumentowaliśmy na fotografiach i specjalnych drukach stan każdego grobu sprzed wykonania prac i po ich zakończeniu. W sumie oczyściliśmy 90 nagrobków. Pracowaliśmy codziennie od 8.00 do 14.00, często w czterdziestostopniowym upale...
- A popołudnie dla odmiany spędzaliście na cmentarzach w innych miejscowościach...
- Pan się śmieje, ale w wielu miejscach ich stan jest katastrofalny - trzeba szybko działać, żeby je uratować. Zrobiliśmy rekonesans w Śniatynie, Horodence, Czerniowcach, Kołomyi, Stanisławowie i na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. W każdym z tych miast sytuacja przedstawia się trochę inaczej. W Śniatynie, gdzie jest grobowiec moich pradziadków, większość grobów jest w miarę zadbana, trzeba uporządkować teren wokół, oczyścić nagrobki z mchu, naprawić i pomalować ogrodzenia.
Cmentarz w Horodence jest w opłakanym stanie, jeden gąszcz, baliśmy się wchodzić na teren starej nekropolii, ponieważ niektóre groby już się zapadły. Olbrzymi cmentarz w Czerniowcach powoli przejmuje ludność ukraińska. Zdarza się, że w dawnym polskim grobowcu chowany jest Ukrainiec. To dla nas ostatni moment, żeby przystąpić do prac, bo inaczej będzie pretekst do przejęcia mocno zaniedbanych grobów. W Kołomyi znajduje się bardzo duży cmentarz polski, jest zniszczony, wielu płyt z inskrypcjami po prostu nie ma. Były rozkradane, wrzucane do Prutu przy regulacji rzeki. Dziennikarze wrocławskiego oddziału Telewizji Polskiej zorganizowali akcję zbierania funduszy na renowację cmentarza. Dzięki temu kołomyjską nekropolię ogrodzono. W Stanisławowie dawny cmentarz polski jest zamieniony w park, czyli stało się to samo, co my w Oławie zrobiliśmy z niemieckim cmentarzem przy ul. Kilińskiego. Na Łyczakowie nie ma aż takich zniszczeń. Znalazłam groby krewnych moich rodziców, m.in. Romana Kordysa, znanego przedwojennego dziennikarza i taternika. Mamy taki plan, żeby co roku uporządkować inny cmentarz. W tym roku czekają nas Śniatyn i Horodenka. Pracy na cmentarzach kresowych jest bardzo dużo, wszystkich chętnych zapraszam do odwiedzania strony www.fundacjaormianska.pl - na wiosnę ukaże się informacja o kolejnym obozie ratunkowym...
- Rozumiem, że dla pani, powiązanej rodzinnie z tamtymi ziemiami, ten wyjazd miał ogromne znaczenie. A jak znosili trudy młodzi z wolontariatu? Nie narzekali na monotonię?
- Na początku rzeczywiście nie byli zbyt chętni, ale potem się wciągnęli. W pewnym momencie nie chcieli już z nami jeździć na wycieczki po południu, w autobusie było słychać westchnienia “Boże, znowu cmentarz...”. To było dla nich za dużo i urywali się, ale naprawdę pracowali bardzo dzielnie. Na przykład młody Niemiec oczyszczał groby swoich rodaków z Kut, właścicieli młynów. Dziewczyny ze Stanów Zjednoczonych nie miały nic wspólnego z Ormianami, a jednak pracowały z ogromnym zaangażowaniem.
- Jak przyjmowali was Ukraińcy?
- Bardzo gościnnie. W Baniłowie zostaliśmy przywitani przez wójta, specjalnie dla nas wystąpił zespół pieśni i tańca. Oprowadzali nas po swoim muzeum, w którym oczywiście nie ma słowa o tym, że tam kiedyś żyli Polacy, ale byli dla nas bardzo serdeczni. Natomiast mieszkańcy Kut z ciekawością patrzyli na to, co robimy. Byli pewni, że ktoś nam za to płaci. Kiedy im wytłumaczyliśmy, że dbamy o groby naszych przodków, zaczęli przychodzić na cmentarz i porządkować swoje groby. Pod koniec naszego pobytu w Kutach odbyło się spotkanie na Rynku, zorganizowane z naszej inicjatywy, uświetnione koncertem zespołu pieśni i tańca z Baniłowa. Po tym występie wicemer Kut podziękował nam za to, że nauczyliśmy ich jak należy pielęgnować groby przodków.
- Od lat prowadzi pani badania nad historią swojej rodziny, ale ostatni rok, dzięki internetowi, przyniósł pani ogromny postęp. Jak to się stało?
- Na stronie Fundacji Kultury i Dziedzictwa Ormian Polskich znalazłam ogłoszenie, że ktoś poszukuje rodziny ks. Kajetana Amirowicza. Ponieważ to również moja rodzina, napisałam maila do tej osoby - okazało się, że mam kuzynkę w Nowym Jorku, prawnuczkę brata prababci. Była to rodzina Hołubaszy, o której niewiele wiedziałam, ślad po nich zaginął. Dopiero od kuzynki dowiedziałam się, że jej dziadek, policjant, zginął z rąk sowietów w Twerze, a spoczywa w Miednoje, natomiast jej mama jako czteroletnia dziewczynka ze swoją matką i starszą siostrą zostały wywiezione do Kazachstanu. Potem, już bez matki, która zmarła z głodu, wróciły do Polski. One szukały rodziny i moja rodzina szukała, ale jakoś trudno się było odnaleźć. To był ten pierwszy sukces, na wiosnę. Potem z moją świeżo odzyskaną kuzynką założyłyśmy na naszej klasie profil rodów Hołubaszy, Amirowiczów oraz Axentowiczów i zaczęłyśmy szukać ludzi noszących te same nazwiska. I wtedy odezwała się do mnie dziewczyna, która nosi nazwisko Aksentowicz, ale z pisownią „ks”, czyli tak jak po wojnie urzędowo pisano nazwisko mojego dziadka, wówczas nie można było posługiwać się nazwiskiem pisanym przez „x”. Okazało się, że jest to zaginiona część mojej rodziny. Brat mojego dziadka został z całą rodziną wywieziony w 1940 do Kazachstanu i tam zaginął. Mój dziadek długo prowadził poszukiwania, mamy pismo z 1956 roku, odpowiedź z Polskiego Czerwonego Krzyża, że o osobach poszukiwanych brak wiadomości. Tymczasem od 1946 oni mieszkali pod Gorzowem. Jak już tych wszystkich kuzynów poodnajdywałam, to postanowiłam założyć profil „Rody Ormian Polskich” - potomków Ormian polskich jest mało, wiele osób wciąż szuka krewnych zaginionych podczas wojny. Mam nadzieję, że zdjęcia i informacje, które zamieszczane są w profilu, pomogą w poszukiwaniach. W ciągu 4 miesięcy zapisało się 190 osób, ludzie młodzi często nie mają świadomości pochodzenia ormiańskiego, nie wszędzie w domach to przekazywano. Mam koleżanki, które dowiedziały się w wieku pięćdziesięciu lat o ormiańskich korzeniach. W każdym razie dzięki „naszej klasie” uzupełniłam swoje drzewo genealogiczne, które tworzę od końca lat osiemdziesiątych. Do ubiegłego roku miałam w nim około 200 osób, teraz już ponad 300.